A wiecie gdzie my dzisiaj byli? W Bogumiłowie. Pogoda była "rewelacyjna" dla tych co uwielbiają trzydziestostopniowe upały. Mi taka pogoda nie służy, za to dziewczyny wyglądały kwitnąco.
W "Dworku" najważniejsze są zwierzęta, można je zobaczyć, przy odrobinie odwagi dotknąć, a później je zjeść. No może nie te same, ale menu obfituje w lokalną faunę, a we wnętrzach lokalu cały czas gapią się na gości wypchane oczy leśnych zwierzątek. Można też bryknąć na kucu, wypić piwko i pospacerować po zagajnikach. Warto przy okazji co chwilę spoglądać pod nogi, bo stara mądrość mówi: tam gdzie koń - tam placek. Co prawda żadnego nie widziałem, ale skoro mądrość tak mówi, to zaprzeczać nie będę.
Może wielu gatunków tam nie zobaczymy, ale zawsze lepiej na żywo niż w telewizji. Madzia była oszołomiona. Konie, kucyki, owce, kozy i lama, może coś tam jeszcze, ale ubarwienie takie z importu, więc sam nie wiem co to było. Oczywiście nasze dziecko z każdym niemal zwierzakiem musiało się przywitać w jego języku. Problem pojawił się jak lama zechciała w końcu się obudzić, no bo jak tu do takiej lamy zagadać. Sama ona (lama) ani "me", ani "be", ani "kuku ryku", więc Madzia do niej po naszemu: "Cześć". Nie odpowiedziała.
Warto zaznaczyć, że Madzię ubraliśmy w naginane barwy narodowe. W końcu dzisiaj meczyk. No co....jest biel? Jest czerwień? No to w czym problem?