środa, 18 lipca 2012

BikeTrip - 15.07.2012




No i w końcu po prawie rocznej przerwie udało się zgrać terminy i wyskoczyć w Góry Izerskie na rowerkach. Tym razem Madzia została z dziadkami by dać się 'starym' wyszaleć. Pogoda była niepewna, trasa zbyt długa.


Wyjazd zaplanowany na 6 rano nieznacznie się opóźnił. Dzielna Skoda pod kierownictwem naszego górskiego kierowcy - Kaśki - pomknęła w kierunku Świeradowa-Zdroju, skąd ruszała nasza wycieczka.


Wiedzieliśmy, że pogoda tego dnia może spłatać figla. To było nawet pewne, ale czego tu się obawiać. Prognozowane przelotne opady to nie burze z gradobiciem - z cukru przecież nie jesteśmy.


Ciachu machu i już byliśmy w Świeradowie. Szybko zrzuciliśmy sprzęt z dachu, narzuciliśmy plecaki i w drogę... Chwilę potem zaczęły się pierwsze przysłowiowe schody. Trzeba było wspiąć się na wysokość ponad 1000m.n.p.m. To wychodziło około pół kilometra w pionie. Dla takich amatorów jak my to jest już wyczyn. No może nie tak wielki jak wjazd na Śnieżkę, ale tym razem forma była niezbyt wytrenowana. Ja dopiero co zaopatrzyłem się w rower (poprzedni zaniemógł), Kaśka z Jagodą jeździła w tym sezonie tylko na niezbyt wymagających dystansach.



Przyznam nieskromnie, że dysponuję ogromną siłą w nogach, ale przy maksymalnym wysiłku starcza mi ona na kilkanaście sekund i jak już udawało mi się zabłysnąć i wystrzelić przed szereg - szybko opadałem z sił i wracałem do prędkości piechura. 


Jak widać na wykresie - prędkość średnia dosyć mała, szybciej potrafi to pokonać tradycyjny świeradowski kuracjusz. Nic tak nie demotywuje jak emeryt depczący ci po piętach (a raczej pedałach).


Na końcu każdego podjazdu - jest szczyt, z którego jak wiadomo trzeba zjechać. Na szczycie można też pożreć bułeczkę. Dodatkowy balast wcale nie przeszkadza w zjeździe ze szczytu.


No i skoro już było lżej - można było oddać relaksowi płynącemu z jazdy rowerem na łonie natury. A krajobrazy w Górach Izerskich jakby żywcem wycięte z pulpitu Windowsa - przepiękne. Mnóstwo rowerów, mnóstwo piechurów.


Faktem jest, że obok był mostek, ale jak tu nie skorzystać z takiego strumyka i nie ochlapać się troszkę. Może i ostatni przejazd był za szybki, ale i tak na horyzoncie pojawiły się deszczowe chmury. Czy z dołu oberwać, czy z góry - co za różnica.


Po drodze obowiązkowy punkt programu - schronisko 'Orle'. Tam właśnie spotkał nas pierwszy deszcz. Przyodziani w kurtki deszczowe ruszyliśmy dalej. Wbrew pozorom deszczowa pogoda wcale turystom nie przeszkadza. Po drodze do Szklarskiej Poręby mijało nas wielu podobnie ubranych. 

W Szklarskiej Porębie - zgodnie z planem zespół się rozdzielił. Jagódka postanowiła spenetrować miasto, a ja z Kaśką popędziliśmy w stronę Świeradowa, gdzie został samochód. Oczywiście 100m. przed 'zakrętem śmierci' dopadła nas kolejna ulewa. Chwilę nas wstrzymała. Schroniliśmy się na przystanku PKS. Był czas na uzupełnienie płynów, aktualizację ściany na Fejsie i kontakt z rodziną. Czas uciekał, więc jak tylko chmura nieco się rozrzedziła - popędziliśmy dalej. 




Generalnie po zdobyciu 'zakrętu śmierci' dalej już tylko z górki. Całą wyprawę zakończyliśmy w Świeradowie - lekko ochlapani, lekko zmęczeni, ale z bananem na twarzy - nie ma to jak z przyjemnością się spocić.

No i na koniec kilka fotek. Kiedyś może jeszcze krótki filmik powstanie...






P.S. Wykresy i mapka pochodzą ze strony http://www.sports-tracker.com - sporządzone przy udziale mojej poczciwej Nokii.

czwartek, 12 lipca 2012

Piorunujące spotkania

Przeżyłem dzisiaj bliskie spotkanie z...piorunem. Nie byłem nawet sam - była też siostra. Co prawda spotkanie już jedno miałem i to całkiem niedawno, ale wtedy byłem w domu w kapciach, więc jakoś bezpieczniej się czułem. tym razem stąpaliśmy po mokrej nawierzchni, a strzał nastąpił kilka metrów od nas. Na elektryczności, a tym bardzie na wyładowaniach znam się jak na przeszczepach chirurgicznych - mniej  więcej polega to na tym, że jak trzeba to się podejmę, ale za wyniki nie odpowiadam. Więc z mojej nikłej wiedzy wynika, że całkiem dobrze się stało, że piorun strzelił w metalowy maszt na którym powiewała flaga marketu budowlanego. Pewnie jest on wkopany w ziemię, a tam często zmierza piorun.

Wyglądało to tak: wysiedliśmy z bardzo bezpiecznego pojazdu i w momencie  kiedy przechodziliśmy na wysokości masztu - nastąpiło wyładowanie. Chyba nie należało ono do największych podczas tego gradobicia, ale zdecydowanie było najbliżej i właśnie to było powodem, że na resztę dnia straciłem fascynację tym zjawiskiem atmosferycznym. Oprócz klasycznego błysku początkowo słyszeliśmy tylko dźwięk jakby przepięcia - takie zwykłe tylko nieco głośniejsze 'cyknięcie'. Szybko po tym doszła fala dźwiękowa i to ona uświadomiła nam, że lepiej przyspieszyć kroku. potem był wspomniany już grad i kilka niemałych 'pryknięć' w okolicy. Zakończyło się oczywiście moczeniem butów na parkingu - wody w ciągu 5 minut całego zamieszania spadło naprawdę dużo.

A czemu w tytule liczba mnoga? Bo chwilę później o mały włos miałbym bliskie spotkanie z bramą, która do tego była tak ustawiona, że bez hamowania z pewnością narobiłaby trochę szkód. Ostrzeżenie siostry przyszło w porę. Ostre hamowanie......uff zderzak cały.

I tak cały dzień, jak nie burza to słońce, a ostatnia jaka się napatoczyła - nawiała strasznie zimne powietrze i teraz strasznie żałuję, że z domu wyszedłem ubrany jak w lecie. Przydałby się ciepły polarek.





Nic się nie dzieje?

Coś się dzieje, ale jakoś nie mam głowy, żeby to opisywać. Póki jeszcze portale społecznościowe nie zabiły do końca bloga - zobaczcie jak wczoraj kłębiły się chmurki na niebie. Na żywo jest to mało interesujące, w przyspieszeniu widać o wiele więcej.
Obejrzyj film „Chmury na niebie - 07.2012” w YouTube