Naturalną rzeczą jest to, że ludzie łączą się w pary - najczęściej parę tworzą osobniki odmiennych płci - nie jest to reguła, ale w moim przypadku tak było. 'My' jako para, istnieliśmy już jakiś czas, żyło się super i nieźle się układało, ale przez państwo polskie traktowani byliśmy jak dwie zupełnie obce osoby - rodzinę tworzy para, która swój związek w Polsce 'zalegalizowała', czyli złożyła w obecności świadków podpisy na dokumencie państwowym. Problemem okazało się również publiczne określenie osoby, z którą się żyje nieformalnie. Określenie 'partner' a nawet 'życiowy partner' nie jest zrozumiałe dla urzędników państwowych. W czasach kiedy do życia budziły się hormony życiowego partnera, określało się w kręgach rówieśników słowami 'moja dziewczyna'; 'mój chłopak', straciły one jednak ważność wiele lat temu. Znane też były określenia stosowane u nieco mniej rozwiniętych umysłowo. Określały one jednak 'prawo własności' nie do całej osoby jak w przypadku określenia 'moja dziewczyna', a do konkretnej części jej ciała. Najczęściej mówią 'moja ....' (ilość kropek=ilość liter), ale uwierzcie mi - tego urzędnicy też nie strawią. Tu akurat nie ma co na nich narzekać - każdy zdrowy facet na pytanie 'Nie chce już być z moją .... , co mam zrobić?' odpowie 'Idź do proktologa'. A jak zapyta 'Nie chce już być z moją .... , jak mam jej to powiedzieć?' to wymaga interwencji co najmniej psychiatry.
Jedynym akceptowanym określeniem w naszym państwie jest znane z kronik policyjnych słowo 'konkubent' i 'konkubina'. Nie dość, że wymawia się je z obrzydzeniem to jest jeszcze źle kojarzone. Wyobraźcie sobie taki wpis na blogu: 'Wczoraj wraz z moją kochaną konkubiną i przeuroczym pasierbem pojechaliśmy do mojej macochy' - nie wiem jak wam, ale mi to się kojarzy od razu z jakąś patologią, ale to tylko dlatego, że nie ma przyjemniejszych określeń, bo wiadomo życie różne scenariusze pisze.
No więc, ja wraz z moją konkubiną Jagodą (fuj), postanowiliśmy raz na zawsze odciąć się od tych określeń i żyć w końcu legalnie, a nie jak to mówią 'na kocią łapę'. Zaczęliśmy w połowie stycznia przygotowania do ślubu. Czasu było niewiele, a ostatnim akceptowanym terminem był 21 luty. 14 - ten romantyczny - był po pierwsze oblegany, a po drugie brakło by nam czasu na przygotowania i powiadomienie rodzinki. Tak więc, w tempie ekspresowym ruszyły nasze przygotowania, a termin w końcu ustabilizował się na 21 dniu lutego na godzinie 16:00. Ślub zaplanowaliśmy w kościele p.w. W.N.M.P. - moim zdaniem najładniejszym kościele w Żarach. Przyjęcie weselne zorganizowaliśmy w Restauracji Chopin w Hotel Parku na ulicy Zielonogórskiej. Miejsce to okazało się praktycznie bezkonkurencyjne w porównaniu z innymi lokalami w Żarach - warunki, opcje dodatkowe, elastyczność, menu, cena i przepiękne wnętrza praktycznie położyły konkurencje na łopatki. Interesu w tym żadnego nie mam, ale jak komuś powierzamy jeden z najważniejszych dni w naszym życiu - lepiej się dwa razy zastanowić.
Przygotowania ruszyły pełną parą, a w sumie jest co robić - pisać tu nie będę - każdy powinien poczuć to na własnej skórze.
Na samym finiszu przygotowań, gdy już ciśnienie sięgało zenitu, udało się nieco rozluźnić atmosferę i wyrwać się na sesję foto - oczywiście z
Łukaszem - innego fotografa nie akceptujemy. Łukasz, czyli również firma Leart uzbroiła się na zbliżający sezon w sprzęt fotograficzny, który właśnie w dniu naszej sesji miał swój chrzest bojowy. Dodać można, że natura w tym dniu również nam w tym pomogła. Takiej ilości śniegu nie było od wielu lat - być może długo jeszcze nie będzie i trzeba było to wykorzystać. Piękna pogoda, piękna przyszła żona - efekt - piękne zdjęcia. Niestety - chęć napisania tego posta przegrała z chętnymi do oglądnięcia galerii z sesji - dlatego ogromna część już te zdjęcia widziała. - resztę zapraszam teraz...
Reszta zdjęć w albumie (trza kliknąć):