piątek, 25 maja 2007

Znowu zagrzmiało

Na niebie zebrały się chmury tak ogromne, że moja nie najmniejsza satelita o średnicy 90cm zgubiła całkiem sygnał. Niebo błyskało jak dyskotekowy stroboskop - bez przerwy. Coś tam udało się chwycić...

Zajrzyjcie na blog Hurricane'a - ten to się napstrykał - no i ma niezły widok z okna.





wtorek, 22 maja 2007

W piękną pogodę to i spacer się uda.

To już było jakiś czas temu, ale burza była ważniejsza, więc fotorelacja dopiero dzisiaj. Pogoda jak widać bardzo dopisała. Było korzystniej niż dzisiaj i wczoraj. Czyste niebo, tylko słońce w bardziej znośnej temperaturze. Połaziliśmy, posiedzieliśmy.

Był czas na zabawy z aparatem - tutaj akurat sesja macro - na zdjęciu kawałek aparatu Reapera.


Reaper edukował Kluskę.


Kluska sama się edukowała


To akurat okazało się nudne.

No i moje ulubione naturalne - w sensie nie poprawiane komputerowo - rozmycie tła.












Jak zwykle były też zwierzęta np. dwie żaby na sobie, jedna żaba bez partnera i padalec.



Czas nie jest z gumy, więc ostatnie foty i...

...trza było kierować się w stronę domu.

piątek, 18 maja 2007

Ja i moje dzieło w REGIONALNEJ

W gazecie Regionalnej została użyta moja fota. Mini błyskawica trzaska już na pierwszej stronie, a na trzeciej giga błyskawica. Fota wrzucona zupełnie legalnie, podpisana z imienia i nazwiska, a i na piwo nawet będzie ponoć. Jak tylko dostanę z redakcji tą stronę w wersji elektronicznej to od razu wrzucę na bloga.

Jest. Miało być dawno, ale brak internetu wydłuża drogę. Można sobie nawet zrzucić na kompa i przeczytać artykuł.

A na pewno polecam zrzucić sobie to zdjęcie. Jakościowo - najlepsza moja błyskawica. Wrzucam w większej rozdzielczości i mniejszej kompresji, więc można sobie troszkę jeszcze powiększyć...

środa, 16 maja 2007

Istny zwierzyniec

I wstajemy po tej burzy. Przeciągam się i ziewam a za oknem... O Jezuuuuuuu! Co jest grane?? Nie dość, że pod oknem jest sarna to jeszcze albinos. Pobiegłem po aparat, nie było czasu ściągać kwiatki z okna, więc waliłem przez szybę. Po pięciu zdjęciach okazało się, że nie ma karty pamięci w aparacie. Na szczęście była niedaleko i udało mi się uwiecznić to stworzenie. Później się okazało, że to nie sarna... to daniel. Daniele i to jeszcze białe nie żyją naturalnie w naszych lasach, ale ponoć uciekły skubane komuś z niewoli.



Te stworki są mniej przyjemne. Zadomowił y się pod budą psa, który miał ochraniać teren firmy. Bary - bo tak się wabi - ze strachu przed lokatorami zwiewa jak najdalej i teraz szczury pilnują podwórka. Już raz próbowaliśmy je wysadzić petardami, ale jakoś żaden nie poległ, nie było nawet rannych. Pies nie jest nasz, do firmy nie wchodzą chyba, ale i tak zastanawiamy się jak je przepędzić.


Fuj! BYDLAKI!

wtorek, 15 maja 2007

Powiało i pogrzmiało

Ostatnie dni to błyskawiczne zmiany pogody a co za tym idzie - całkiem gwałtowne zjawiska atmosferyczne. W zeszłym tygodniu połamało komin na ciepłowni. Teraz puszcza dymki jak złamana fajka.

Ale to co się działo tej nocy to można porównać tylko do dobrych filmów katastroficznych. Burza praktycznie była cały czas nad Żarami. Takiej burzy to ja jeszcze w swoim krótkim życiu nie widziałem. Niesamowity żywioł. Dziwie się tylko, że wszystko się jakoś trzyma. Myślałem, że zniszczeń będzie więcej. Może jest więcej, ale ja na swojej drodze do pracy wiele nie spotkałem. Na pewno koszary wyglądają nieco gorzej niż wschodnia część Żar. Deszcz padał poziomo, on nawet nie padał, on roztrzaskiwał się o szyby. Błyski, grzmoty - cały czas. Podczas tej największej nawałnicy (około 1 w nocy) nic bym nie cyknął, ale podczas wcześniejszych burz (po 20 wieczorem) zrobiłem 107 zdjęć. Na kilkunastu zdjęciach widać błyskawice, ale tylko 4 są godne zaprezentowania. Reaper - jak u ciebie sytuacja? Nie o zdjęcia chodzi - obserwowałeś to coś o 1??




niedziela, 6 maja 2007

Giga BikeTrip - Szklarska Poręba

Dnia 30 kwietnia spotkaliśmy się w umówionym miejscu, spakowaliśmy nasze wypasione bryki z pedałami na samochody i ruszyliśmy dziurawymi drogami w stronę najbliższych nam gór. Pędziliśmy na dwa samochody - w sumie to następnym razem to trzeba spróbować zapakować się do jednego - będzie taniej. Nowe mocowania na rowery doskonale sobie poradziły nawet na krętych naszych drogach, bo ja na przykład miałem stracha. Punktem docelowym była Szklarska Poręba. Tam zaczynała się nasza trasa oznakowana jako nr. 8. Całodniowa, opisywana jako malownicza i średnio trudna od razu przykuła naszą uwagę. Całość miała 35km.

Ja cały czas zastanawiałem się czy damy radę, jak mamy rozumieć tą skalę trudności. W Szklarskie Porębie, jak to zwykle u nas musieliśmy trochę pobłądzić, okrążyliśmy całą miejscowość chyba pięciokrotnie, po czym okazało się, że punkt wyjazdu znajduje się na samym początku Szklarskiej. Początek zaplanowany był pod punktem Informacji Turystycznej i tam też się kończył. Założyliśmy hełmofony, okulary, napełniliśmy bukłaki wodą, każdy chapnął po jednym rogaliku z marmoladą mamuni i ruszyliśmy pod górę. Początek zaczął się ostro niby po asfalcie, ale nachylenie terenu dało się niektórym we znaki. Jagoda nawet spytała czy nie może poczekać na nas w samochodzie, w końcu to ona miała najmniej do czynienia z rowerami w przeszłości. Tomek stwierdził, że ma nogi z waty i co chwile poprawiał siodło - czyżby go coś gniotło :-) ??


Wkrótce po asfaltowych trasach miało się okazać co oznacza 'średnia trudność'. Nagle skończyła się droga, postawili znak zakazu wjazdu a oznaczenie naszego szlaku jakiś debil narysował na stoku góry - tak mi się na początku wydawało - może dla zmylenia przeciwnika. Długo nie musieliśmy się zastanawiać - prawda była bolesna. Odtąd, aż do odwołania musieliśmy prowadzić nasze ogniste pedały, znaczy rowery z pedałami pod górę. Na szczęście jakaś mądra głowa wymyśliła przerwę blisko szczytu, więc poszło 'nam' gładko. Nie wszystkim było równie łatwo, niektórzy mieli gorzej, inni mieli łatwiej - taki już los woła jucznego.




Krótka przerwa dobrze nam zrobiła, można było w końcu poobserwować okolice, odciążyć nieco sakwy i plecaki z kanapek i rzecz jasna pocykać trochę zdjęć.





Czas się jednak nie zatrzymał, trzeba było ruszać dalej bo to dopiero początek. No i po tej sielance trochę nam się we łbach zamieszało i skręciliśmy w inna drużkę. Wiedziałem, że coś było nie tak bo z wykresu wynikało, że będzie pod górę, a my zjechaliśmy sobie jakieś 500m w dół. Te metry oczywiście musieliśmy zrobić w drugą stronę. Trudno, za błędy trza płacić.

Następna część trasy pięła się dalej w górę, raz ostrzej, innym razem łagodniej. Kolejny kryzys nastąpił, gdy przejezdna droga zmieniła się w kamienistą przeszkodę. Nie dość, że pod górę to jeszcze po kamienia po których nie zawsze udawało się jechać. Ja zmieniłem rower na Gianta, który miał tył obciążony sakwami i jakoś z przerwami wspinałem się na górę, reszta podobną prędkością pokonywała odcinek pieszo.





Trochę się pomęczyliśmy, potem zrobiło się lżej, chwilę nawet było z górki i dotarliśmy do najważniejszego punktu programu - znanej czytelnikom mojego bloga - kopalni 'STANISŁAW'.
Wiem, że takie kopalnie to niszczą środowisko, ale tu jest naprawdę ciekawy klimat. Może niech ta jedna zostanie dla potomnych, żeby wiedzieli jak to jest żyć na Marsie. Niesamowite jaką siłę ma żądza pieniądza. Zjedli pół góry i zwiali.
















Kopalnia zajęła nam troszkę więcej czasu. Po drodze naszą uwagę przykuł placek śniegu zalegający w zaciemnionej części podgryzionej góry. No i się zaczęło. Skikaliśmy po śniegu jak kozice po amfetaminie. Istny szał. Ja preferowałem jazdę na nogach, Kaśka z Jagódką natomiast ślizgały się na siedząco - dziwne.



Trafiliśmy też na szczyt kopalni - tam to dopiero były widoki.






Zjazd z kopalni niemal wszystkim się podobał. Tylko Kaśka miała problem. Tanie sakwy jakie kupiliśmy okazały się felerne. Trok trzymający całą sakwę lekko się popruł, a nitka wplątała się w zębatki i je zablokowała. Jazda była możliwa, ale musiała albo cały czas kręcić pedałami, albo zdjąć z nich nogi. Tak więc zrobiła.

A na rozdrożu grupa techniczna naszego teamu zabrała się do roboty i przy pomocy dostępnych w lesie narzędzi i pożyczonego śrubokręta naprawiła uszkodzony bicykl. Po czym Tomek zrobił z odzyskanych nici i torebki foliowej latawiec. Nie chciał latać, ale przynajmniej publika się rozweseliła.







Potem szybki zjazd, cały czas z górki - niesamowita frajda.

Był jeszcze jeden przystanek, gdy prtzy trasie pojawiła się rzeczka.





A potem to już prosto na parking - szybka instalacja sprzętu i powrót do Żar no i oczywiście grill na zakończenie :-) Udana impreza!!